blogzpodrozy.pl

Czarnogóra i Chorwacja 2010

Zaczęło się przypadkowo – od rozmowy ze starszą panią w samolocie, kiedy wracałem z delegacji. Na pytanie skąd pochodzi padła odpowiedź „Montenegro”, a w mojej głowie pojawił się wielki znak zapytania. Czarnogóra była jednym z tych miejsc, o których wiedziałem niewiele. Chociaż niewiele to i tak za dużo powiedziane bo sugeruje, że wie się cokolwiek. Po lekturze Wikipedii było już jasne gdzie spędzę kolejne wakacje…

Dojazd

Wyjazd zaplanowaliśmy na dwa ostatnie tygodnie lipca, jeśli ktoś nie przepada za upałami to polecam inne miesiące. Przez całe dwa tygodnie było po 30-33 stopnie. Jadąc nie mieliśmy sprecyzowanych planów co do miejsca pobytu, wiedzieliśmy jedynie, że będzie to tydzień w Czarnogórze i tydzień w Chorwacji. Wiedzieliśmy też, że chcemy jechać przez Bośnię i Hercegowinę, trasą dużo ciekawszą niż austriackie autostrady.

Trasa

Warszawa – Rzeszów – Kosice (Słowacja) – Budapeszt (Węgry) – Szekszard (Węgry) – Mohacs (Węgry) – Osijek (Chorwacja) – Doboj (BiH) – Sarajewo (BiH) – Brod (BiH) – Hum (BiH) – Pluzine (Czarnogóra) – Niksic (Czarnogóra) – Podgorica (Czarnogóra) – Sveti Stefan (Czarnogóra)

Więcej o planowaniu podróży, cenach autostrad oraz winiet znajdziecie we wpisie „Planowanie podróży – mapy internetowe”

Kilka słów o trasie. Pierwszy (i chyba jedyny) błąd jaki popełniliśmy to zbyt późna godzina wyjazdu z Warszawy. Zanim dojechaliśmy do granicy byłem już zmęczony, wkurzony, zły i głodny. Tę część trasy trzeba pokonać wczesnym porankiem tak żeby uniknąć lokalnego ruchu. Jeśli chodzi o jakość dróg to wszędzie było lepiej niż w Polsce. Nawet w Bośni i Hercegowinie, której się trochę obawiałem.

Trasy przez Słowację nie ma co opisywać, jedzie się bez najmniejszych problemów, uważać należy jedynie na policję z radarami.

Kolejnym krajem były Węgry, po przejechaniu granicy zatrzymałem się na stacji benzynowej żeby kupić winietę i tu pierwsze zdziwienie –  język niepodobny do żadnego innego, który wcześniej słyszałem. Drugie zaskoczenie to miliony słoneczników rosnących przy drodze.

Winiety

Na trasie, którą wybraliśmy winiety obowiązywały na Słowacji i Węgrzech. Moja rada – nie opłaca się kupować winiet w Polsce, zazwyczaj doliczane są opłaty manipulacyjne (swoją drogą bardzo trafny zwrot). Winiety możecie kupić po przekroczeniu granicy na każdej stacji benzynowej. Na Słowacji nalepia się je na szybę, natomiast na Węgrzech przy kupnie podaje się numer samochodu, który później jest sprawdzany na videobramkach.

 

Budapeszt nie zrobił na mnie większego wrażenia, może dlatego że miasto zobaczyłem zza szyby samochodu. Za Budapesztem trzeba szukać zjazdu na autostradę M6, którą można dojechać praktycznie do samej granicy z Chorwacją. Autostrada jest nowa i nie ma jej jeszcze na wszystkich mapach. Ale uwierzcie mi na słowo że jest :) Droga długa, równa i… nudna. Dlaczego u nas nie ma takich autostrad?! Z chęcią bym się ponudził jadąc np. do Gdańska.

Pierwszy dzień podróży po 15 godzinach jazdy zakończyliśmy w miejscowości Pecs w hotelu Patria. Hotel dość drogi i mało ciekawy, ale nie było niczego innego wolnego w okolicy. Trafiliśmy na jakiś festiwal i wszystkie inne hotele były pozajmowane. Tego konkretnie hotelu nie polecam, ale w Pecs jest bardzo duży wybór innych hoteli. Sprawdźcie sami.

Szybki prysznic, śniadanie i w drogę! Na granicy z Chorwacją krótka wymiana zdań ze strażą graniczną: „Nad morie?”, „Tak, nad morie” i już byliśmy po drugiej stronie :)

Paszport

Do przekroczenia granicy paszport nie jest potrzebny, wystarczy dowód osobisty. Z ciekawości sprawdziłem to rozwiązanie – nie było żadnych problemów.

 

Krótki odcinek kraju pokonaliśmy dość szybko, na szczęście Chorwaci mają zwyczaj ostrzegania światłami o stojących patrolach policji ;) Krajobraz zmieniał się wraz z każdym przebytym kilometrem, coraz mniej pól uprawnych, za to więcej wiosek i małych miasteczek. No i te reklamy piwa Karlovacko :) Kto choć raz był w Chorwacji ten wie o czym piszę…

Na granicy z Bośnią i Hercegowiną też nie było problemów, oprócz paszportów należało jedynie pokazać zieloną kartę samochodu. I to wszystko, żadnych kolejek, sprawdzania itp. Po przejechaniu granicy wielka niewiadoma – co dalej? nie wiedzieliśmy w jakim stanie będą drogi, czy na stacji benzynowej można płacić kartą, czy się dogadamy. W dodatku mapa w GPSie nie obejmowała BiH.

Okazało się, że wszystkie nasze obawy były niepotrzebne, drogi w wielu przypadkach lepsze od naszych, w dodatku bardzo dobrze oznakowane. Wystarczyła zwykła papierowa mapa.

Z drogi do Sarajewa pamiętam jedynie dziesiątki minaretów mijanych po drodze, dla człowieka z Polski to coś zupełnie nowego.

Samo Sarajewo objechaliśmy obwodnicą, więc o nim też niewiele mogę powiedzieć. Doskonale za to pamiętam drogę za Sarajewem wiodącą górskimi wąwozami. Z każdej strony wyłaniały się wysokie, białe skały, jakby chcące wedrzeć się na drogę. Właśnie dla takich widoków warto wybrać się do Czarnogóry przez ten kraj. My dodatkowo wybraliśmy jedną z trudniejszych ale również i ładniejszych tras, przez miasta Dedevo i Hum. Droga w pewnym momencie zwęziła się do szerokości półtora pasa i z asfaltowej stała się zwykłą górską, kamienną dróżką. Ponieważ droga była wąska, a ruch dwukierunkowy często trzeba było przyklejać się do górskiej ściany lub stawać na krawędzi urwiska tak żeby przepuścić samochody jadące z przeciwka. Wrażenia niezapomniane, ale po dwóch godzinach takiej jazdy miałem dość… na szczęście po przejechaniu granicy z Czarnogórą droga była coraz lepsza. Na granicy należy uiścić opłatę ekologiczną 10 Euro, ważną przez rok.

Zaraz po przejechaniu granicy zaczął się jeden z najładniejszych odcinków całej trasy (właśnie dla niego wybraliśmy tę drogę) – kanion Pivy i jezioro Pivsko. Naprawdę trzeba to zobaczyć! Niesamowity kolor wody, mini tunele w zboczach gór, mosty między górami wyłaniające się wprost ze skał, po prostu bajka. Nawet nie będę się silił żeby to opisać, po prostu zobaczcie załączone fotografie. Niestety wszystkie robione z samochodu, ale myślę że oddają urok tego miejsca.

Nie udało nam się wykonać planu i nie dojechaliśmy tego dnia nad wybrzeże, więc postanowiliśmy zatrzymać się w stolicy kraju czyli Podgoricy. Decyzja okazała się trafiona. Samo miasto nie jest duże, ale ma coś w sobie. Z tego co wyczytałem w przewodnikach to najcieplejsze miasto Czarnogóry. Coś w tym jest bo pomimo późnej godziny termometr w samochodzie pokazywał 35 stopni. Objechaliśmy cztery hotele, ceny wszędzie były takie same więc wybraliśmy Kerber, który był blisko centrum. Szybki prysznic i poszliśmy coś zjeść, po kilkunastu godzinach w samochodzie należało nam się :)

Miasto nocą tętniło życiem, knajpka przy knajpce wszystkie wypełnione po brzegi tysiącami osób. Tak jakby życie zaczynało się dopiero po zmierzchu. I to co jest charakterystyczne dla większości knajpek w Czarnogórze i Chorwacji – kelnerzy zawsze elegancko ubrani.

Rano, po śniadaniu i pysznych ciasteczkach z serkiem postanowiliśmy zwiedzić miasto. Listę najciekawszych miejsc do zwiedzenia znajdziecie w każdym przewodniku. My ograniczyliśmy się tylko do kilku z nich, niestety 35 stopniowy upał nie zachęcał do biegania z aparatem po mieście… Zmęczeni słońcem pojechaliśmy w kierunku wybrzeża.

Czarnogóra to specyficzne miejsce, na bardzo małej powierzchni jest dosłownie wszystko, w ciągu godziny jazdy widzieliśmy skały, potężne góry, rzeki, jeziora i wreszcie upragnione morze. Istny raj dla zapalonych fotoamatorów.

Po dotarciu do celu naszej podróży – wybrzeża, pozostała nam jedynie kwestia znalezienia ciekawej miejscowości na letni wypoczynek i przyzwoitej kwatery. Tak jak wspomniałem na początku nie mieliśmy zarezerwowanej kwatery ani nawet wybranego miasteczka, w którym się zatrzymamy .

Po sprawdzeniu kilku miejscowości znaleźliśmy w końcu „nasze miejsce”. Wybraliśmy miasteczko Sveti Stefan leżące niedaleko Budvy. Było tam wszystko czego potrzebowaliśmy – przyjemna plaża, ładne widoki, kilka restauracji i kafejek. Na tydzień w sam raz. Ze znalezieniem kwatery też nie było problemu – w miasteczku były dwie czy trzy agencje turystyczne, które miały informacje o wszystkich wolnych kwaterach w okolicy.

Naprawdę szczerze polecam wszystkim takie wyjazdy w ciemno. Mimo że może wydawać się to ryzykowne, jechać 1500 km bez pewności gdzie się będzie spało przez cały urlop to naprawdę jest to bardzo dobry pomysł. W internetowych ogłoszeniach wszystkie miejscowości wyglądają łanie, pokoje wydają się być duże, a cena atrakcyjna. Na miejscu może się jednak okazać, że dom, pomimo tego że jest ładny to leży mało atrakcyjnej miejscowości przy ruchliwej ulicy, dojście na plażę wymaga przebiegania między samochodami przez ulicę. Uwaga dotyczy między szczególnie Riwiery Makarskiej.

A na miejscu można szybko znaleźć i ładną miejscowość, i apartament w niej.

Jeśli jednak wolicie mieć wszystko zaplanowane z góry, polecam stronę www.adriatic.hr, na której znajdziecie apartamenty prywatne w Chorwacji albo www.booking.com jeśli wolicie hotele.

Na miejscu

Miejscowość Sveti Stefan uważana za jeden ze skarbów Czarnogóry, podzielona jest na dwie części – tę na stałym lądzie na której mieszkaliśmy i wyspę-twierdzę połączoną z lądem kamiennym mostem. Niestety w czasie naszego urlopu wstęp na wyspę był zamknięty i nie mogliśmy obejrzeć jej z bliska. Miejscowość ma też kilka plaż, nie są to jednak szerokie, piaszczyste plaże znane z naszej rodzimej Ustki czy Władysławowa, ale wąskie pasy pomiędzy domami, a morzem wyłożone kamieniami. Można się do nich szybko przyzwyczaić zwłaszcza że kamienie są oszlifowane przez morskie fale. Plaża bliżej wyspy wyposażona jest w leżaki i parasole, więc jeśli ktoś nie lubi leżeć na kamieniach to za kilka euro może wynająć sobie takie miejsce.

Jadąc taki kawał drogi od domu nie spodziewaliśmy się spotkać zbyt wielu Polaków, jakież było nasze zdziwienie kiedy na plaży, dookoła słychać było polską mowę Nie zdziwcie się również kiedy po przyjściu na plażę zobaczycie dziesiątki pustych ręczników, materacy i innych miejsc do leżenia. Ze zwyczajem rezerwowania sobie miejsc na plaży spotkałem się już wcześniej w Chorwacji.

Wszystkie niedogodności (mam na myśli kamienie, a nie Polaków na plaży) zrekompensował bezkresny błękit wody i nieba. Kolory o jakich można tylko marzyć spędzając wakacje nad polskim morzem…

Miejscowość Sveti Stefan ma jeszcze jeden plus – leżąc mniej więcej na środku Czarnogórskiego wybrzeża jest dobrą bazą wypadową do innych miejsc. Jeśli szukacie pomysłu na wieczór polecam Budvę – duży nadmorski kurort, który oprócz licznych dyskotek i knajpek może pochwalić się jeszcze zabytkową starówką z dziesiątkami wąskich uliczek. W galerii znajdziecie kilka zdjęć z naszego wypadku do tego miasteczka, mam nadzieję że skłonię Was nimi do odwiedzenia Budvy.

Obowiązkowo musicie też zobaczyć Bokę Kotorską – jedyny fiord nad Adriatykiem i jedno z piękniejszych miejsc jakie widziałem w życiu. Wyobraźcie sobie zatokę o powierzchni ponad 650km kwadratowych otoczoną ze wszystkich stron górami. Miejsce naprawdę robi wrażenie!

My na jej zwiedzenie poświęciliśmy jeden dzień i pomimo tego że widzieliśmy dużo, wiem że odkryliśmy tylko 1% jej skarbów.

Promem przez Bokę

Przez Bokę kursują również promy, warto nimi przepłynąć w jedną stronę, zaoszczędzicie pół godziny drogi i zobaczycie to czego nie widać z lądu

Po tygodniu plażowania i zwiedzania okolicznych miejscowości postanowiliśmy się przenieść i ruszyliśmy w stronę Chorwacji. Znaną już wcześniej trasą E65 objechaliśmy Bokę Kotorską i dojechaliśmy do granicy. Tu niestety zastała nas przykra niespodzianka – kolejka samochodów, w której utknęliśmy na półtorej godziny. Wydaje się niewiele, ale półtorej godziny siedzenia w samochodzie przy trzydziestu pięciu stopniach może wykończyć każdego.

Po stronie chorwackiej droga cały czas wiodła przez góry, a my wiedzieliśmy że „gdzieś tam po lewej” musi być morze. Wreszcie po kilkudziesięciu kilometrach znowu zobaczyliśmy Adriatyk i ten cudowny kolor morza. Kolor, którym mogliśmy się cieszyć przez resztę podróży. Miałem wrażenie że architektowi projektującemu tę drogę przyświecał tylko jeden cel – wybudować najbardziej malowniczą trasę w Chorwacji. Obowiązkowym przystankiem jest taras widokowy powyżej Dubrownika, z którego widać całą zatokę i pomarańczowe dachy tego miasta.

Szybki przejazd przez krótki odcinek Bośni i Hercegowiny i znowu byliśmy w Chorwacji. Dojeżdżając do Riwiery Makarskiej zaczęliśmy rozglądać się za jakimś miejscem na nocleg. Wybraliśmy małe miasteczko Brist. Zwrot „małe miasteczko” jest tu jak najbardziej na miejscu – są tylko dwie uliczki, dwa sklepy i kilka małych barów. W roku 2009 zamieszkiwało jest czterystu czterdziestu pięciu mieszkańców. Miasteczko pomimo iż małe ma dosyć długą historię, pierwsze wzmianki o nim pochodzą z roku 1571. Co ciekawe, ponad magistralą, wysoko w górach znajdują się dziesiątki domów opuszczone po trzęsieniu ziemi w latach 60.

Z noclegiem po raz kolejny nie było żadnych problemów, wystarczyło zagadnąć pierwszego napotkanego mieszkańca, wyglądającego na rybaka żeby znaleźć super apartament z widokiem na zatokę. Zresztą sami zobaczcie jaki mieliśmy widok z okna…

Dwa pokoje, kuchnia, łazienka, taras – niczego więcej nie potrzebowaliśmy, no może oprócz słońca, ale tego mieliśmy aż nadto. Plaża wyglądała zupełnie inaczej niż ta w Czarnogórze, kamyki były dużo mniejsze i prawie białe. Nie zmienił się natomiast kolor wody i nieba.

Jeśli komuś znudzi się Brist, może wybrać się do pobliskiego Gradacia albo oddalonej o 40km Makarskiej. Nam wystarczała jedynie plaża i ciepłe, czyste morze. Zresztą czego chcieć więcej…

Niestety tydzień szybko minął i trzeba było wracać do domu :(

Powrót

Trasę powrotną również zaplanowaliśmy przez Bośnię i Hercegowinę, tym razem wybraliśmy jednak drogę przez Mostar, kolejne miasto które trzeba koniecznie zobaczyć. Miasto zostało kompletnie zniszczone w wyniku działań wojennych z lat 90. Duża część budynków nadal jest zniszczona, zdaje się że nie są odbudowywane właśnie po to żeby pamiętać o tym co się nie tak dawno temu stało. Widok dziur po kulach w budynkach też nie jest niczym wyjątkowym.

Największe wrażenie zrobił na mnie zabytkowy most, kompletnie zniszczony w czasie wojny domowej . Na szczęście zaraz po wojnie został odbudowany wspólnymi siłami. Co ciekawe do odbudowy użyto kamiennych bloków z tego samego wyrobiska, z którego korzystali tureccy budowniczy w XVI w.

Z Mostaru udaliśmy się w stronę Sarajewa. Droga znowu wiodła serpentynami wśród skalistych gór, po to by po kilkudziesięciu kilometrach doprowadzić nas do stolicy kraju. Tym razem przejazd przez Sarajewo zajął nam znacznie dłużej, a to za sprawą… kilkunastu orszaków weselników. Nie wiem czy tak jest w każdy weekend czy trafiliśmy na jakiś szczególny, ale miasto było kompletnie zablokowane. Każdy z takich „orszaków” składał się z kilkunastu-kilkudziesięciu samochodów. Wszyscy jechali 30 km/h trąbiąc i przekrzykując się nawzajem. Co ciekawe każdy orszak wyróżniał się innym przystrojeniem samochodów, np. wszystkie samochody miały czerwoną kokardę na lewym lusterku i żółtą na prawym.

Od Sarajewa jechaliśmy znaną nam już drogą w kierunku wąskiego kawałka Chorwacji. Po przejechaniu Chorwacji, na granicy z Węgrami spotkały nas dwie małe przygody. Zazwyczaj odprawy wyglądały w ten sposób że strażnicy brali od nas paszporty, przybijali pieczątki i życzyli miłej podróży. Tym razem Chorwat zamiast przybić pieczątkę zaczął nas wypytywać skąd i którędy jedziemy, gdzie się zatrzymywaliśmy i gdzie nocowaliśmy. Dopiero po 10 minutach naszych tłumaczeń i pokazywania rachunków z podróży dowiedzieliśmy się że pieczątka przybita tego dnia na granicy Bośniacko-Chorwackiej ma złą datę. Po prostu ktoś się gdzieś pomylił. Zdaje się że wyglądaliśmy wiarygodnie bo machnął ręką i kazał jechać dalej. Przejechaliśmy krótki odcinek pasa granicznego, dojechaliśmy do budki węgierskich celników i usłyszeliśmy „motor stop, kontrolen”. Tym razem celnicy sprawdzali czy nie wwozimy na teren Unii papierosów albo wódki. Po wyjęciu wszystkich mozolnie wcześniej ułożonych toreb, walizek i plecaków zaczęło się dokładne przeszukiwanie bagażu i samochodu. Nie wiedziałem jak celnik zareaguje na 15 litrów wina, które miałem w bagażniku, ale po tym jak mi powiedział że interesuje go tylko „rakija i whisky” odetchnąłem z ulgą. Na szczęście dalsza podróż nie przyniosła nam już żadnych niespodzianek.

Przenocowaliśmy na Węgrzech, przy autostradzie w małej miejscowości Paks. Motel nad pizzerią był bardzo sympatyczny, działało nawet WiFi. Do tego cena dwa razy niższa niż od tego co zapłaciliśmy na Węgrzech jadąc do Czarnogóry.

Później tylko Budapeszt i już prawie byliśmy w domu. Koszmar zaczął się po przekroczeniu granicy. Nie wiem jak to jest, ale zawsze wracając do Polski z dłuższych podróży mam wrażenie że wjeżdżam do kraju trzeciego świata – autostrady się kończą, a na twarzach kierowców uśmiech zostaje zastąpiony złośliwym grymasem. Nie potrafię tego wyjaśnić, ale szybko podporządkowuję się regułom panującym na naszych drogach. Gaz do dechy, przed radarem zwolnić, za radarem wyprzedzić kogo się da i znowu zwolnić przed kolejną kontrolą prędkości. Na szczęście szybko opadająca wskazówka ilości paliwa ostudziła mój zapał rajdowca i od Katowic jechałem już normalnie.

Ceny

Dwupokojowy apartament w Czarnogórze – 70 euro

Dwupokojowy apartament w Chorwacji – 45 Euro

Prom przez Bokę Kotorską – 4 Euro

Hotel w Podgoricy dla 3 dorosłych osób + parking – 140 Euro

Jeśli zastanawiacie się czy kupić Kuny w Polsce, odpowiedź brzmi NIE. Najbardziej opłaca się kupić Euro w Polsce i wymienić je na miejscu w kantorze. Więcej o wymianie waluty przeczytacie we wpisie „Jaką walutę najlepiej zabrać do Chorwacji?”

Po powrocie do domu zostało mi tylko rozpakowanie samochodu i wstępna selekcja zdjęć z wyprawy, tak by móc się czymś pochwalić w poniedziałek w pracy :)

Na koniec jeszcze raz chciałbym polecić wszystkim wakacyjne wyprawy samochodem w ciemno. Bez planowania, wykupowania wycieczek i sprawdzania hoteli w Internecie. Warto jechać i na miejscu znaleźć to co nam się najbardziej podoba. A i sama podróż samochodem przez obce kraje może przynieść wiele niezapomnianych wrażeń…