blogzpodrozy.pl

Weekend w Londynie

Jeden weekend na Londyn to za mało, zdecydowanie powinienem wziąć tydzień urlopu, a najlepiej dwa! Ale nie wziąłem i miałem tylko dwa dni… dobre i tyle :)

Prawdę mówiąc już myślałem, że nic z tego wyjazdu nie będzie. Samolot mieliśmy z Modlina, czyli jakieś 45km od domu. Wyjechaliśmy później niż planowaliśmy, a droga wyjazdowa z Warszawy była całkowicie zakorkowana (piątek!). Pech na całej linii. Na szczęście z każdym kilometrem ruch malał, aż w końcu na liczniku zobaczyłem … a może nie będę mówił ;) Parking znalazłem wcześniej pod Modlinem, jest ich tam naprawdę sporo (www.parkujilec.pl). Za trzy dni parkowania i transfer na lotnisko zapłaciłem 25zł (w zimowej promocji), na parkingu na lotnisku wyszłoby ponad 100zł.

Szczegóły wyjazdu

Data: koniec marca 2014
Lot: liniami Ryanair z Modlina do Londyn Stansted
Transfer na lotnisko: autobusem Terravision
Hotel: Huttons Hotel (okolice Victoria Station), pozostałe hotele w Londynie

Lotnisko w Modlinie jest niewielkie, najmniejsze na jakich do tej pory byłem. Oczywiście to nie wada, może nawet zaleta, nie ma tłumów, łatwo znaleźć bramkę, w zasadzie trzeba iść za tłumem i się dojdzie w odpowiednie miejsce :) Przy bramce pierwszy zgrzyt, chłopak przed nami ma za dużą walizkę, nie mieści się do koszyka. Na stronie Ryanaira są dokładne wymiary bagażu podręcznego, chłopak albo nie sprawdził albo liczył, że uda mu się przejść niezauważonym. Nie udało mu się, chociaż wielkość bagażu była sprawdzana u 1/4 pasażerów. Kopiąc w walizkę próbował oderwać nóżki, robiąc przy tym hałas na całe lotnisko. Kolejna osoba i znowu za duży bagaż. Ech… Dziewczyna zaczęła wyklinać wszystkich dookoła, krzyczeć, że ona musi lecieć, że bagaż na pewno nie jest za duży i to wina koszyka. Uspokoiła się dopiero jak kobieta z obsługi postraszyła ją policją. Wymiary bagażu podręcznego w Ryanair to 50x40x20cm, maks 10kg, pamiętajcie :)

Lot przebiegł dość szybko, niestety po wylądowaniu w Stansted przywitała nas typowo londyńska pogoda: deszcz i wiatr… Po dojechaniu do centrum było jeszcze gorzej – deszcz zamienił się w ulewę, a wiatr w wichurę (tak to przynajmniej odczuwałem). Na dodatek, szukając hotelu poszliśmy w przeciwnym kierunku. Ech… Koniec końców znaleźliśmy wreszcie hotel. Po wejściu do zimnego pokoju, zobaczeniu brązowych, materiałowych tapet i grubych zasłon stwierdziłem, że to najbrzydszy pokój na świecie. Rano, przy świetle dziennym okazało się, że wcale nie jest tak źle. Zresztą, nie pojechaliśmy tam, żeby przyglądać się tapetom na ścianie :)

Wyjazd był krótki, dlatego postanowiliśmy odpuścić sobie muzea (których w Londynie jest naprawdę dużo!) i skupić się na poznaniu miasta jako takiego. Muzea, galerie i kluby będą następnym razem. Mam nadzieję, że już niedługo…

Więcej o Londynie we wpisie Krótki przewodnik po Londynie

Zwiedzanie Londynu rozpoczęliśmy od spaceru w kierunku Pałacu Buckingham. Pierwsza myśl jaka przyszła mi do głowy po 10 minutach spaceru to: „o rany, ile tu ludzi?!”, i druga „jak tu czysto!”.  Miasto ma swój styl, eleganckie budynki, parki, czerwone autobusy, wszyscy w garniturach, tak właśnie wyobrażałem sobie Londyn.  Sam Pałac Buckingham nie zrobił na nas większego wrażenia, ot miejsce, które trzeba zobaczyć i tyle. 5 min oglądania, zdjęcia przy Victoria Memorial i gotowe, można odznaczyć w check-liście miejsc do zwiedzenia :) Rewelacyjny jest natomiast pobliski park (St James’s Park), w którym spacer umilają wiewiórki, wchodzące pod nogi, tylko po to, żeby wyżebrać coś do jedzenia :)

Przez park doszliśmy do Horse Guards Parade, gdzie na moment wyszło słońce i udało się zrobić kilka ładnych fotek. Niestety straż konna cały czas otoczona była tłumem turystów i nie mogłem zrobić dobrego zdjęcia. Idąc wzdłuż rzeki doszliśmy na Parliament Square, plac który idealnie oddaje klimat Londynu. Stojąc na nim widzimy Big Ben, Opactwo Westminsterskie, budynki Parlamentu, wystający zza budynków London Eye, przejeżdżające czerwone autobusy, taksówki i co jakiś czas przemykające Lambo albo inne Ferrari. Jeśli macie mało czasu na zwiedzanie Londynu, zacznijcie właśnie od tego miejsca. Nie mając ustalonego żadnego planu postanowiliśmy iść przed siebie. Skończyło się na tym, że dwa razy, nieświadomie zrobiliśmy kółko, lądując w miejscu, z którego wyruszaliśmy. W końcu się poddaliśmy i wyjęliśmy mapę (jak turyści…). Poszliśmy wzdłuż rzeki  w stronę London Eye. Żałuję, że nie byliśmy tam wieczorem, kręcąca się karuzela idealnie nadaje się na nocne zdjęcia (tak, zdjęcia nocne robi się wieczorem, nie nocą). Nawet początkujący fotografowie nie będą mieli problemu ze zrobieniem tam dobrego zdjęcia. Jest mur, na którym można postawić aparat, a odległość od London Eye jest wystarczająca, żeby zdjęcia robić standardowym obiektywem. No nic, mając tę wiedzę, następnym razem inaczej ułożę plan zwiedzania.

Następnie mostem Waterloo przeszliśmy na drugą stronę Tamizy i szliśmy wzdłuż rzeki w stronę Tower Bridge. Trochę zgłodnieliśmy, ale jak na złość wszystkie restauracje przy rzece były pełne (a było ich naprawdę sporo). Na szczęście w bocznej ulicy znaleźliśmy zakątek, w którym było kilkanaście malutkich knajpek. Wybraliśmy miejsce serwujące dania przypominające nieco tarty z różnymi dodatkami. Pisząc te słowa przełykam ślinę wspominając smak koziego sera i marchewki :)

Przez London Bridge wróciliśmy z powrotem na „naszą” stronę i małymi uliczkami doszliśmy do Monument to the Great Fire of London- najwyższej na świecie, wolnostojącej kolumny.  Na szczycie kolumny jest taras widokowy, na który postanowiliśmy wejść. Przyznam, że widok nie zrobił na mnie wrażenia, a na pewno nie był wart wspinaczki po wąskich schodkach. Siatka zabezpieczająca utrudniała robienie zdjęć, a sam widok był średni. Może wieczorem, przed zachodem słońca byłoby lepiej…

Jedna rzecz, o której muszę napisać – w Londynie ciężko się zgubić. Na każdym skrzyżowaniu jest mapka z najbliższą okolicą. Naprawdę świetne rozwiązanie!

Spod Monument udaliśmy się w kierunku Katedry Św. Pawła, następnym razem muszę wejść  na jej kopułę i stamtąd zrobić zdjęcia, teraz zabrakło nam trochę czasu. Zmęczeni poszliśmy dalej szukając miejsca na obiad. Mieliśmy ochotę na kuchnię indyjską, podobno w Londynie można zjeść najlepszego „hindusa” w Europie. Niestety wszystkie restauracje, które mijaliśmy były zamknięte (czyżby nikt nie jadał w soboty około 17?!). W końcu znaleźliśmy tajską restaurację (Thai Pin), prowadzoną przez starsze małżeństwo. Miejsce wyglądało całkiem dobrze, niestety jedzenie w niczym nie przypominało tajskiego. Może jedynie z nazwy…

Najedzeni ruszyliśmy dalej przed siebie, bez żadnego planu. Było już dość późno, w dodatku znowu się rozpadało więc po kilku minutach przechadzki wsiedliśmy do autobusu i pojechaliśmy w stronę hotelu. Sama jazda piętrowym autobusem też była ciekawa, miasto w deszczu wyglądało równie pięknie jak w promieniach słońca.

W niedzielę wylot mieliśmy około 16, więc było jeszcze trochę czasu na zwiedzanie… sklepów. I tu pierwszy problem, wszystkie większe sklepy z ciuchami w niedzielę są otwarte od 12. Przedpołudnie upłynęło nam więc na spacerze po mieście oraz kawie. Na zakupy postanowiliśmy jechać na Oxford Street, handlową ulicę w samym centrum miasta. Zagęszczenie sklepów jest tam ogromne, więc i szansa na znalezienie czegoś ciekawego duża. Polecam wejście do Selfridges – ogromnego domu towarowego, mieszczącego się w przepięknej, starej kamienicy. Ceny co prawda mogą przyprawić o lekki zawrót głowy, ale warto tam wejść chociażby po to, żeby zobaczyć świetnie urządzone wnętrze, eleganckich sprzedawców oraz najnowsze kolekcje mody. Na samej Oxford Street są wszystkie największe sieciówki, a w bocznych uliczkach małe sklepy, których w Polsce nie znajdziemy.  Jeśli chodzi o sieciówki to miałem wrażenie, że wybór ubrań jest dużo większy niż w Polsce, przynajmniej w przypadku kolekcji męskich. Jedynie Zara miała dokładnie to samo co w PL. Wszystkie te sklepy urzędują w stylowych kamienicach, gdzie nawet McDonald wygląda na ekskluzywną restaurację.

Niestety godzina odlotu zbliżała się nieubłaganie, objuczeni torbami popędziliśmy do autobusu i pojechaliśmy do hotelu po walizki. Na szczęście z hotelu na dworzec, z którego mieliśmy busa na lotnisko było dosłownie 5 min na piechotę. Inaczej nie wiem czy byśmy zdążyli na samolot…

Weekend zaliczam do udanych, chociaż mam wrażenie, że nic nie zobaczyłem. Ale to dobrze, przynajmniej będę miał pretekst, żeby do Londynu jeszcze wrócić…