blogzpodrozy.pl

Gruzja na motocyklu – sierpień 2019

Gruzja na motocyklu

Od dłuższego czasu „nosiło” mnie, a w głowie miałem tylko jedną myśl – pojechać gdzieś daleko, gdzieś, gdzie jeszcze nie byłem. W dodatku na moto…

Pomysł był świetny, jednak myśl, że mam zrobić kilka tysięcy kilometrów na GSR 600, siedząc w mało komfortowej pozycji sprawiła, że wpadłem na inny genialny pomysł. Kupię motocykl turystyczny! Po przejechaniu się kilkunastoma motocyklami wiedziałem, że wybór zajmie mi więcej czasu niż mam do końca sezonu. Postanowiłem polecieć gdzieś i na miejscu wynająć motocykl. Padło na Gruzję, o której słyszałem wiele dobrego i którą zawsze chciałem odwiedzić. Znalazłem polską firmę time2moto (której ostatecznie nie polecam), organizującą wyjazdy w grupie kilku motocykli. Tego samego dnia kupiłem bilet do Kutaisi, wpłaciłem zaliczkę za motocykl i zacząłem odliczać dni do wyjazdu. I tak nadeszła ostatnia sobota lipca, dzień, na który tak czekałem. Lot minął dość szybko (dziękuję ci netflix za możliwość ściągania filmów na telefon), po wylądowaniu pierwsza moja myśl to było „ale zadupie! ale fajnie!”.

Trasa z lotniska do hotelu uświadomiła mi, że nie będzie łatwo. Styl jazdy Gruzinów przypominał mi ten, który widziałem w Wietnamie, tylko tu prędkości były dużo większe. A to był dopiero przedsmak tego co nas czekało…

W hotelu, po krótkim zapoznaniu się z innymi uczestnikami wyjazdu i kilku kolejkach czaczy zaczęliśmy wybierać motocykle, którymi mieliśmy jeździć kilka kolejnych dni. Mój wybór padł na Africę Twin DCT, przy moim wzroście (175cm) trochę przerażała mnie wysokość kanapy, ale jak pokazały kolejne dni problemem było tylko zsiadanie (głównie przez plecak przytroczony do kanapy pasażera). Nie było natomiast żadnym problemem przestawienie się na automatyczną skrzynię biegów. Jedyne o czym musiałem pamiętać to to, żeby nie robić przegazówek na wbitym biegu.

Africa Twin DCT to motocykl rewelacyjny pod każdym względem. Ma wystarczającą moc do szybkiej turystyki, pozycja za kierownicą nie męczy nawet po wielu godzinach jazdy, wszystkie przełączniki są na miejscu, no i do tego ten dźwięk i wygląd, zwłaszcza w trójkolorowym malowaniu. Jedyne do czego mogę się przyczepić to czytelność zegarów w wersji sprzed liftu (później zostały poprawione), trochę zbyt duża waga do jazdy w terenie, nerwowe działanie skrzyni biegów przy niedużych prędkościach, np. na wolnych, górskich serpentynach automat potrafi zmienić bieg z 1 na i z 2 na 1 w najmniej oczekiwanych momentach. Rozwiązaniem jest włączenie trybu sport.

Jak wcześniej pisałem motocykl jest wysoki, ale w niczym to nie przeszkadza. Nie miałem problemu ani jeżdżąc po błocie, ani przeciskając się w korkach Tbilisi.

W niedzielę zrobiliśmy krótką odprawę, na której nasz przewodnik Marek opowiedział o wszystkich niebezpieczeństwach czyhających na drodze. Wystraszeni ruszyliśmy w trasę Kutaisi – Mestia, ale już na pierwszym postoju wszyscy zgodnie przyznali, że nie jest tak źle i że u nas też się kiedyś tak jeździło. Kiedyś czyli w latach 90.

Po wyjechaniu z większych (chociaż i tak małych) miast jazda nabrała wreszcie tempa. Dziesiątki zakrętów to było to na co wszyscy czekaliśmy od początku wyjazdu. Przed szybszą jazdą powstrzymywały nas jedynie dziury w asfalcie (lub jego całkowity brak) oraz dziesiątki zwierząt kręcących się przy drodze. Pisząc o zwierzętach mam na myśli krowy, kozy, konie, psy, prosiaki, kaczki, gęsi a nawet osły. Z tego wszystkiego najniebezpieczniejsze były prosiaki, bo były kompletnie nieprzewidywalne. Krowa zazwyczaj kręci się przy drodze, skubie trawę, raz na jakiś czas leniwie przejdzie na drugą stronę sprawdzić czy tam nie ma czegoś lepszego do jedzenia i tyle, a prosiak biega jak oszalały próbując ścigać się z motocyklem. I nawet nie wyobrażacie sobie jak szybko może biegać taka mała świnka :)

Jazdę przerywały nam częste postoje, głównie, żeby zrobić zdjęcia, ale w końcu dojechaliśmy do pierwszego ważnego punktu na naszej mapie – do zapory Inguri. W momencie oddania do użytku była najwyższą zaporą wodną na świecie. Mnie zachwycił nienaturalny kolor wody, widziałem ją na żywo, więc wiem, że to nie photoshop :)

Kolejne kilometry przyniosły następne dziesiątki zakrętów i wspaniałych widoków bo droga wiła się coraz bardziej w górę. Jechaliśmy wzdłuż rzeki Inguri, której kolor przestał przypominać to co widzieliśmy w okolicach zapory. Z błękitnego mleka zrobiła się szara szybko płynąca w dół maź. Tutaj pamiątkowe zdjęcie zrobione na moście, po którym strach było chodzić, a co dopiero jechać motocyklem.

Teraz z perspektywy czasu wiem, że trasa do Mestii była najtrudniejsza na całym wyjeździe, a to dlatego, że dopiero poznaliśmy motocykle, jeździliśmy pierwszy dzień po Gruzji, droga momentami była bardzo stroma, asfalt znikał całkowicie i w jego miejsce pojawiały się szutry albo błoto. Do tego upał i zwierzęta wychodzące na drogę. Mimo to trasę wspominam bardzo dobrze, głównie dzięki niesamowitym, górskim widokom.

Pod wieczór dojechaliśmy do Mestii, gdzie czekał nas najtrudniejszy odcinek całego wyjazdu – podjazd do hotelu. Marek uprzedził nas już wcześniej, że ostatnich 300 metrów to hardcore i żebyśmy się nie przejmowali ewentualnymi wywrotkami. Przygotowani psychicznie (a może bardziej wystraszeni) zaatakowaliśmy podjazd, który był ostrą górką pełną kamieni, cegieł, żużlu i wszystkiego innego czego nie chcielibyśmy spotkać na takiej drodze. Na szczęście na osiem motocykli tylko jeden poległ, cała reszta przejechała, głównie dzięki temu, że przytrzymywaliśmy sobie wzajemnie motocykle. Na górze usłyszeliśmy od Marka, że „super nam poszło, ale zjazd będzie gorszy” :)

Wieczór upłynął nam na zwiedzaniu Mestii, takiego Zakopanego, tylko nieco mniej turystycznego. Muszę przyznać, że było to jedno z ładniejszych miejsc jakie widziałem podczas tego wyjazdu. Miasteczko położone pośród gór wyróżnia się dziesiątkami obronnych wież pamiętających jeszcze czasy średniowiecza. Miasto doceniło UNESCO wpisując je na listę światowego dziedzictwa.

Rano, po śniadaniu wszyscy zdecydowali, że spróbują pojechać inną trasą, żeby ominąć ten felerny zjazd. Wsiedli na motocykle i pojechali, a ja zostałem walcząc z przypinaniem bagażu. Kiedy już się uporałem nikogo nie było w zasięgu wzroku, więc szybko zdecydowałem, że pojadę znaną mi już trasą. Po przejechaniu kilku, może kilkunastu metrów, cały mokry i spanikowany stwierdziłem, że nie jest tak źle. Oby nie dotykać przedniego hamulca i będzie dobrze. I tak sunąłem na wpół zblokowanym tylnym kole, zadowolony z postępów i swoich „umiejętności”. Kiedy jednak podniosłem głowę żeby sprawdzić ile mi jeszcze zostało zauważyłem krowę, która właśnie wyszła na środek drogi. Wiedziałem, że nie mogę się zatrzymać bo zapakowana Africa waży pewnie z 250kg i szybko poleci na bok na tym luźnym podłożu. Wymyśliłem, że ominę krowę z tyłu, musiałem tylko uważać na przydrożne drzewo. Szkoda, że nie miałem żadnej kamerki, udało mi się przejechać środkiem, ale przyrzekam, że na milimetry. Dalej poszło już bez żadnych problemów i szybko dogoniłem grupę.

W drodze powrotnej do Kutaisi zaliczyliśmy chyba ze dziesięć przystanków, a to na arbuza (tak słodkich arbuzów jak w Gruzji nie jadłem nigdzie indziej… ), a to na zupę, a to, żeby nakarmić bezpańskie psy. Po każdym z postojów musiałem gonić grupę bo przypinanie torby z aparatem zajmowało mi zawsze 10 min. Ale to gonienie było bardzo przyjemne, bo Africa w zakrętach jechała jak po sznurku, a basowy pomruk z wydechu cały czas zachęcał do mocniejszego odkręcenia manetki.

Następnego dnia ruszyliśmy w kierunku Tbilisi (pamiętajcie – Tbilisi, a nie Tibilisi), na początku autostradą (nuda…), później lokalnymi drogami o bardzo dużym natężeniu ruchu. Ten fragment drogi, pomimo, że bardzo męczący i czasami niebezpieczny dostarczył mi sporo frajdy bo lubię szybką jazdę slalomem pomiędzy samochodami, a ta droga głównie z tego się składała.

Pierwszy przystanek zaliczyliśmy w muzeum Stalina, który był Gruzinem. Obok muzeum stoi dom, w którym dyktator się urodził, a nawet wagon pociągu, którym jeździł. Muzeum warte odwiedzenia, bo warto znać historię, nawet jeśli dotyczy komunistycznego zbrodniarza.

Kolejnym przystankiem było Skalne Miasto, chciałbym powiedzieć, że dobrze je wspominam, ale prawda jest taka, że o mało nie zemdlałem tam z wycieńczenia. Miasto leży na wzgórzu, wszystko jest z kamienia, tego dnia było ponad 30 stopni, a my byliśmy ubrani w ciuchy motocyklowe. Jak zwykle nie zabrałem ze sobą żadnej czapki z daszkiem i musiałem ratować się podwiniętą kominiarką.

Idealna stylówa :)

Wiecie co było najgorsze w tym wszystkim? To, że po 2 godzinach na słońcu trzeba było założyć mokre od potu kaski i rękawiczki, zapiąć kurtki i ruszyć dalej. Cały ten „rytuał” trwał pewnie ze 20 sekund, ale w pełnym słońcu wydawało się, że to wieczność. Nawet teraz kiedy to piszę i sobie o tym przypominam robi mi się gorąco…

Dalszej trasy do Tbilisi nie pamiętam, jechaliśmy i pewnie było nawet ładnie, ale byłem już tak zmęczony, że niczego nie rejestrowałem.

Wieczorem po kolacji i następnego dnia wybraliśmy się na zwiedzanie miasta. Tbilisi mocno mnie zaskoczyło. Po kilku dniach w Kutaisi i mniejszych miastach wreszcie zobaczyłem jakieś ładne budynki, ładnie ubranych ludzi, nowoczesne restauracje, itp. itd. Nie zrozumcie mnie źle, nie mówię, że reszta Gruzji jest brzydka, przyroda jest przepiękna, ale to dwa zupełnie różne światy. Bogate i piękne Tbilisi kontra bieda i lata 70 ubiegłego stulecia.

Po dwóch dniach w Tbilisi i wielu szotach czaczy w pubie Warszawa ruszyliśmy do Kutaisi. Po drodze zajechaliśmy do miasta Mccheta, pierwszej stolicy Gruzji, a następnie do winnicy Gogi Dvalishvili, podobno jednej z lepszych w rejonie (chociaż ja w to nie wierzę).

Kolejny przystanek to miasteczko Cziatura słynące z kopalń manganu. Miasto wygląda jakby czas zatrzymał się w nim 50 lat temu, a dominującymi kolorami w jego krajobrazie były wszystkie odcienie szarości. Nawet nie wiem od czego zacząć, miasto było przerażające i ciekawe jednocześnie. Opuszczony dom handlowy, dziurawe wagoniki kolejki linowej, sklecone z desek domki, obskurne przejście podziemne, wszystko to wyglądało jak plan zdjęciowy horroru, który miał być kręcony wieczorem. Ale najciekawsza była stacja kolejki linowej, która jeździła do osiedli położonych na wzgórzach. Nie wiem ile czaczy musiałbym wypić, żeby pojechać taką kolejką. Niektóre wagoniki wyglądały jakby miały 50 lat, a co 5 lat ktoś zamalowywał rdzę nową warstwą farby.

Z Cziatury pojechaliśmy już prosto do Kutaisi, skąd następnego dnia ruszyliśmy do Batumi. Ta nadmorska miejscowość była czymś czego się zupełnie nie spodziewałem. Prawdę mówiąc nic wcześniej nie wiedziałem o Batumi i nawet nie wrzuciłem tego hasła do Google Images. Myślałem, że będzie to jakiś nadmorski kurort pokroju naszej Łeby, natomiast to co zastałem przerosło moją wyobraźnię. Batumi to dziesiątki kiczowatych, nowoczesnych budynków, z których każdy jest zupełnie inny niż cała reszta. Tak jakby ich architekci rywalizowali między sobą, kto wymyśli najbardziej odjazdowy i nie pasujący do Gruzji budynek. Oczywiście wszystko zbudowane pod gusta turystów z Rosji.

Nam ten klimat nie do końca pasował i pojechaliśmy dalej za Batumi do super knajpki i hostelu o wdzięcznej nazwie Reggae Hostel&Bar Gonio, prowadzanego przez dziewczynę z Polski. Miejsce szczerze polecam, bo i jedzenie było świetne i widok z tarasu ładny.

Niestety wszystko musi się kiedyś skończyć, tak samo jak i ten wyjazd. Po kilku godzinach pod Batumi ruszyliśmy do naszej bazy w Kutaisi gdzie pożegnałem się z Africą Twin, a kolejnego dnia wyleciałem do Polski.

Podsumowanie

Gruzja to przepiękny kraj, ale i niestety biedny kraj. W mniejszych miastach mało osób zna angielski, za to prawie wszyscy mówią po rosyjsku chociaż Rosji nie lubią. Pomimo biedy czuliśmy się tam bardzo bezpiecznie, kolega zostawił w taksówce portfel razem z paszportem i po godzinie wszystko było z powrotem w hotelu.

Czy to miejsce odpowiednie na wyjazd motocyklem? Jak najbardziej tak, my jeździliśmy głównie po asfalcie, ale wiem, że jest sporo polskich firm oferujących bardziej offroadowe wyjazdy. Stacje benzynowe są praktycznie w każdej miejscowości, w razie problemów z motocyklem znajdą się też jakieś warsztaty. W Tbilisi znalazłem dość duży salon motocyklowy z dużym wyborem ciuchów i akcesoriów.

Co mi się nie podobało? Duża liczba bezpańskich psów. Czasami łzy same cisnęły się do oczu na widok wychudzonych psiaków kręcących się przy drodze. Niektóre z nich wyglądały jakby nie jadły kilka dni, nie mówiąc już o tym, że pewnie nikt nigdy ich nie głaskał, ani nie przytulał.