W jednym z poprzednich wpisów zachwycałem się Wietnamem zwiedzanym na motocyklowej kanapie, w tym chciałbym opisać mniej ciekawe aspekty takiej podróży. Wzmożony ruch, brak wyobraźni u kierujących i jakichkolwiek reguł na drodze zwiększa ryzyko wypadku. Nam przydarzył się na początku naszej wyprawy, na szczęście nie pokrzyżował planów, a tylko częściowo je zmienił. I choć teraz, z perspektywy czasu całą historię traktujemy nieco anegdotycznie to na miejscu w Wietnamie wcale nie było nam do śmiechu. Pisząc to nie chcę Was zrazić ani do motocykli, ani do Wietnamu, chcę za to uczulić w kwestii bezpieczeństwa i dać kilka wskazówek jak jeździć i czego unikać na drogach.
1 błąd – Paula jechała jako pierwsza
Bardziej doświadczony motocyklista powinien jechać jako pierwszy. Łatwiej mu ocenić sytuację na drodze, dopasować prędkość, dostrzec zbliżające się niebezpieczeństwo.
Wracając do wypadku, jechaliśmy jedną z wielu krajowych dróg w Wietnamie, ani ruchliwą, ani spokojną. Ot taką zwykłą drogą przez wioski, gdzie łatwo stracić czujność podziwiając widoki. Paula z przodu, ja z tyłu (pierwszy błąd), trochę za szybko, trochę zbyt pewnie siebie (drugi błąd). Nagle przed nami pojawił się skuter, którego kierowca chciał przejechać drogę w poprzek, tak nieszczęśliwie, że tor jego jazdy przeciął się z torem jazdy Pauli. Paula próbowała się ratować, jednak zamiast przyhamować i ominąć go z jego tyłu to odbiła w bok, w tym samym kierunku, w którym on jechał (trzeci błąd). Zobaczyłem jak skuter uderza w jej motocykl, Paula wpada na krawężnik i przewraca motocykl. Uwierzcie, że długo śnił mi się ten okropny widok…
2 błąd – pewność siebie
Może się wydawać, że mała prędkość = małe ryzyko wypadku, ale nie w Wietnamie. Tam trzeba być skupionym na jeździe na 200% i żyć w przeświadczeniu, że każdy chce cię rozjechać.
Zatrzymałem się, zeskoczyłem z motocykla i szybko pobiegłem sprawdzić co się stało. Co prawda Paula wspomina, że w międzyczasie zdążyłem obrzucić wietnamskiego kierowcę stekiem polskich wyzwisk, ale ja tego kompletnie nie pamiętam (chociaż też nie wykluczam).
3 błąd – technika jazdy
Jeśli twój tor jazdy krzyżuje się z torem jazdy innego kierowcy staraj się ominąć go z jego tyłu. Nie licz na to, że się zmieścisz albo drugi kierowca zmieni tor jazdy. Niby proste i logiczne, ale w Hanoi i innych dużych miastach nie można o tym zapominać.
Widok, który zastałem był nieciekawy, Paula leżała na poboczu, na niej motocykl, dookoła pełno krwi. Krzyczała, że gorący wydech przypala jej nogę, więc szybko ściągnąłem z niej moto. Po dosłownie 15 sekundach pojawiło się pełno gapiów, z których nikt oczywiście nie mówił po angielsku. W panice nie wiedziałem co robić, na szczęście Paula zachowała zimną krew i zaczęła mnie instruować gdzie jest apteczka i jak ją opatrywać. Tych miejsc do opatrywania było sporo bo jechaliśmy w cienkich ciuchach i krótkich spodenkach (czwarty błąd). Co istotne wszystkie uszkodzenia ciała były w miejscach, w których odzież motocyklowa jest specjalnie wzmocniona: ramię, łokieć, biodro, kolano, kostka.
4 błąd – ciuchy motocyklowe
Nie oszukujmy się, w upale i dużej wilgoci nikt nie będzie jeździł w pełnych ciuchach motocyklowych, ale o kilku rzeczach należy pamiętać:
- porządny kask, najlepiej własny, te wietnamskie rozpadają się w rękach (mieliśmy swoje)
- rękawiczki motocyklowe (mieliśmy)
- ubranie z długimi rękawami i nogawkami (nie mieliśmy…). Zwykłe jeansy przy szlifie z dużą prędkością mogą wtopić się w skórę, ale w Wietnamie jeździ się maks 40 km/h, więc tego ryzyka nie ma. Paula miała krótkie spodnie jeansowe i do miejsca gdzie kończyły się nogawki nie miała nawet ryski
- buty zakrywające kostkę (nie mieliśmy)
W całym zamieszaniu pojawiła się jedna kobieta, która zaoferowała, że poprowadzi mnie do najbliższego szpitala. Wsiadła na skuter, ja na moto i pojechaliśmy przed siebie. Po 10 minutach dojechaliśmy do „szpitala”, wielkiego terenu z trzema parterowymi budynkami. W środku nikogo nie było, ale po chwili znaleźliśmy „personel”, trzech ludzi w kitlach koszących trawę. Oczywiście znowu nikt nie mówił po angielsku, nie wiedziałem nawet czy są lekarzami czy weterynarzami. Na migi powiedziałem mojej przewodniczce, że wracamy i zamawiamy taksówkę. Zadzwoniła gdzieś i jak wróciliśmy to taksówka już czekała obok Pauli. Na miejscu pojawił się też milicjant i kobieta, która jako jedyna doskonale mówiła po angielsku. Doradziła nam, żeby zrobić zdjęcie prawa jazdy sprawcy i jechać taksówką do prawdziwego szpitala oddalonego o 30 km. Powiedziała też, że wszyscy gapie tłumaczą milicjantowi, że to my byliśmy sprawcami wypadku. Sytuacja zmieniła się kiedy pokazaliśmy kamerkę przyczepioną do motocykla, na której wszystko się nagrało (to był blef, bo kamera była wyłączona).
Milicjant powiedział, że zajmie się uszkodzonym motocyklem, więc zapakowaliśmy Paulę do taksówki, ja wsiadłem na drugie moto i pojechaliśmy do szpitala.
Szpital wyglądał całkiem normalnie, przynajmniej z zewnątrz. W środku straszył… nawet nie wiem co było najgorsze – brud, zapach czy chorzy leżący z kroplówkami na korytarzu. Na szczęście lekarze mówili po angielsku. Najdziwniejsze było to, że wszyscy wyglądali na 20 lat, zastanawiałem się nawet czy nie są to jacyś praktykanci, ale wszystko zrobili chyba poprawnie, prześwietlenie, oczyszczenie ran z kamyków, zastrzyki. Po umyciu ran wyszedł prawdziwy rozmiar otarć – całe ramię ze zdartą skórą, dziura w łokciu, zdarte biodro, głęboka rana w kolanie i co najgorsze dziura poniżej kostki wielkości pięciozłotówki. Cała stopa była tak obolała, że Paula nie mogła jej dotknąć, a co dopiero na niej chodzić.
Wizyta kosztowała nas jakieś 30 zł, więc nie było źle. Słabe natomiast było to, że wszyscy traktowali nas jak obiekty w cyrku, gdzie byśmy nie poszli to wszędzie chodziły za nami tłumy pacjentów, jak jakieś zombie.
Pojechałem ze „swoim” taksówkarzem do najbliższego hotelu, zameldowałem się, zostawiłem plecaki i wróciłem z powrotem do szpitala. Tak na marginesie, taksówkarz był bardzo uczynny, po angielsku potrafił powiedzieć tylko OK, ale cały czas był z nami, pomagał i dopytywał czy wszystko „ok”. Za całe popołudnie z nami i wszystkie kursy wziął jakieś 40 zł.
W międzyczasie pojawił się kolejny milicjant, w żółtym, eleganckim mundurze, ale też wyglądający jak dziecko. Przez chwilę czułem się jak w ukrytej kamerze. Zwłaszcza, że milicjant nie był w stanie nic powiedzieć po angielsku, co nie znaczy, że angielskiego nie znał. Znał, tylko wstydził się mówić. Po chwili wpadł na pomysł, że zadzwoni do koleżanki z komisariatu, która „veeery goooood english” i będzie tłumaczyła. Pomysł nie wypalił bo kobieta potrafiła powiedzieć tylko dzień dobry i jak się nazywasz. W końcu milicjant znalazł rozwiązanie problemów komunikacyjnych, wszystkie pytania zapisywał na kartce, a ja tak samo odpowiadałem. Pojawiły się normalne pytania typu skąd jesteśmy, jak doszło do wypadku, itp. Po 30 minutach, kiedy zadał już wszystkie pytania powiedział, że musimy jeszcze zaczekać na… urzędniczkę z wydziału imigracyjnego.
No i zaczęła się seria dziwnych pytań. Dlaczego jedziemy tą drogą, a nie inną. Dlaczego mam przy sobie paszport, powinienem go zostawić w hotelu. Czym się zajmujemy w Polsce. Dlaczego przylecieliśmy do Hanoi, a nie Ho Chi Minh. Po co nam zdjęcie sprawcy wypadku i jak to możliwe, że dobrowolnie się na to zgodził. Czy mamy rachunki z hoteli w Hanoi. I tak przez dwie godziny… W końcu powiedzieliśmy, że środki przeciwbólowe przestają działać i Paula chce odpocząć w hotelu. Urzędniczka łaskawie się zgodziła, ale powiedziała, żebyśmy następnego dnia pojechali na komisariat w miejscu zdarzenia i tam złożyli zeznania jeszcze raz.
Do hotelu zawiózł nas policjant swoim prywatnym samochodem, hyundaiem i20 (czy czymś podobnym), który w środku miał, uwaga… czarną podsufitkę z błyszczącymi kryształkami udającymi gwiazdy. Można to skomentować tylko jednym słowem… kosmos.
W hotelu spędziliśmy trzy dni, pierwszego dnia Paula praktycznie nie wstawała z łóżka bo każdy ruch kończył się wyciem z bólu. Tak samo zmiana opatrunków, które przywierały do gojących się ran. Po pierwszej dobie naprawdę chciałem wracać do Polski, bo nie widziałem, żadnych szans na dokończenie wyprawy. Paula przekonała mnie, że jakoś wytrzyma i za kilka dni zdecydujemy co robimy dalej. Zadzwonił też milicjant mówiąc, że znaleźli sprawcę i że następnego dnia przyjedzie do nas do hotelu, żeby spisać zeznania. Przyjechał z samego rana razem z tłumaczką i sprawcą. To dziwne zainteresowanie milicji i wydziału imigracyjnego wynikało z tego, że sprawca wypadku był jakimś wojskowym czy innym mundurowym, gdyby nie kamerka na motocyklu to na pewno zrobiliby z nas winnych wypadku. A tak spisaliśmy oświadczenie, sprawca obiecał naprawić motocykl, zrobił sobie z nami pamiątkowe zdjęcie i tak się sprawa zakończyła.
O czym jeszcze pamiętać
- Kamerka motocyklowa to nie tylko sposób na zarejestrowanie wspomnieć, może też być zabezpieczeniem w razie wypadku
- Porządna apteczka to podstawa, najlepiej kupić taką w specjalistycznym sklepie, z kilkoma dużymi opatrunkami, bandażami, środkami do odkażania. Sugeruję spakować po jednej apteczce na plecak, tak żeby w stresie nie tracić czasu na jej szukanie.
Tego samego dnia kupiłem dla Pauli kule, całą torbę opatrunków, bandaży i płynów do dezynfekcji. Zakupy w aptece to zawsze było wyzwanie, bo zazwyczaj nikt nie mówił po angielsku. Na początku korzystałem z translatora w telefonie, ale sprawdzał się tylko do prostych tłumaczeń. Raz jedna z pracownic apteki podała mi plaster rozgrzewający, napisała coś na telefonie co zostało przetłumaczone jako „to są udka na obiad”. Łatwiej było się dogadać pokazując zdjęcia z google images.
Następnego dnia odebrałem naprawiony motocykl Pauli i nadszedł trudny moment podjęcia decyzji, jedziemy dalej czy wracamy do Hanoi a później do Polski. Paula ledwo chodziła, nawet o kulach, do tego musieliśmy zmieniać opatrunki dwa razy dziennie, ale nie poddała się i powiedziała „robimy to”. Kolejne 2 tygodnie wyglądały tak, że Paula wspomagając się moją ręką i kulą doskakiwała do motocykla, wsiadała, ja ją odpychałem z nóżki bocznej, przypinałem kulę do kanapy i ruszaliśmy. Wyglądało to komicznie i gdzie się nie pojawiliśmy wszędzie wzbudzaliśmy sensację. Nie dość, że wysoka blondynka to jeszcze o kuli i na motocyklu :)
Gdyby nie mogła jeździć to pewnie wrócilibyśmy do Polski. Mimo wszystko łatwiej było zwiedzać kraj jadąc na motocyklu niż kuśtykając i skacząc na jednej nodze od autobusu do autobusu. Z kulą przyczepioną do motocykla przejechaliśmy ponad 1200 km i chociaż nie zawsze było łatwo to miło wspominamy ten czas.
Większość osób z którymi rozmawialiśmy też miała jakieś wypadki na swoim koncie, niezależnie czy byli to Wietnamczycy czy inni motocyklowi turyści. Właściciel „restauracji”, w której jedliśmy obiad opowiadał, że raz ledwo przeżył w górach po zderzeniu z autobusem, ale mogło być w tym trochę jego winy bo w motocyklu nie działały ani światła, ani hamulce. W górach… Ech…
Tak jak napisałem na początku, nie chcę nikogo zrazić do jeżdżenia po Wietnamie motocyklem bo to najlepsza opcja na zwiedzenie tego pięknego kraju, ale chcę żebyście wyciągnęli wnioski z naszych błędów i lepiej przygotowali się do wyjazdu. O tym jak się jeździ, na co zwracać uwagę wypożyczając motocykl i co zwiedzić w Wietnamie przeczytacie w poprzednim wpisie.
Dodaj komentarz